Friday, 31 January 2014

A child's dreams come true

Oh, it's cold outside. I can literally hear the wind whistle. Loud. It's great to have a fireplace at home. It's winter at its worse. Ok, it could have been worse. Cold, windy and wet! There's nothing worse than stepping into a puddle huge as a pond or a lake, that you haven't seen under the snow, when you're freezing. That's the kind of winter I hate. And that's the kind of winter we have most often.

I would so love to get back to magical, snowy winter wonderland of Finland! Lots of snow that's covering the earth like a warm blanket. Snow that I like so much. I love snow fights or sleighing or making snowmen. I hate what we have right now.

Yeah, I get cranky when I'm cold. Or when I know I can easily get cold no matter what I do to prevent it from happening.

It was 7 years ago (oh, wow, time flies!), almost exactly to the day (ok, I'm a bit far off on that one) that we visited the most magical, dreamy, all-my-childhood-dreams-come-true place on earth! Santa Claus' village!

Why am I writing about it end of January and not right before or on Christmas? The answer is pretty simple - as we visited the place past Christmas time. It was February already. It was cold, snowy and beautiful.

It was a crazy trip, though. We wanted to visit Lapland yet save some money as well. So we took a night train from Lappeenranta to Rovaniemi (ok, we had to change trains once or twice, but at the beginning of the ride), spent the whole day out - in the village and, later on, visiting a reindeer farm, and then took another night train back. Two nights on the train in a row. And not in sleeping wagons, of course not. Sense of adventure, people! ;) And being short on money. But that's another issue ;) Even if these were two most uncomfortable two nights in my life, that was one of my dreams come true! (Not the train rides, but the visit up north).

When we got to Rovaniemi, we were all sleepy, so tired and... hungry, of course. We had some time before the first bus to Santa's village left the place, so we grabbed something to eat. We took a bus and then... left it to enter that magical place that every kid's gonna love! Santa Claus' village!

It seemed all deserted. Quiet, still a bit dark (apart from the lights, of course). We felt like the only people there. No crowds! And that's exactly what I wanted. I don't like crowded places, but sometimes there's no other choice. Anyhow... Finding the *right* house in the village was no problem - just follow the Santa tower. He's right there. And visible from the distance. Plus, all the buildings are signed anyway ;) We entered the building and proceeded very slowly. We were reading some of the letters sent to Santa ever since... well, very long ago. If there's a line, at least people have something to do while they wait. Plus you can find out how children's dreams have changed over the years. And then we entered *the* room. And *he* entered the room as well. We talked for a bit, he even knew a word or two in Polish (touristy-catchy, I know, but felt great). And then we took a picture with him. Paid for it a lot, but it was so worth it! Now nobody can tell me that Santa doesn't exist! I've seen him, come, have a look, he's right there, right next to me. And not in the mall, but in his house, up in the north, in Lapland, on the arctic circle.

We also visited the many Christmas-winter shops in the village and the post office. You can sent postcards from there with an "arctic circle" stamp on them. And you can also sent cards at any time of the year that would be delivered for the nearest Christmas. Cool, huh?

When we already calmed down all the excitement of little children in us wow-ing and omg-ing in those high-pitch squeaky voices (ok, when I did that), we decided it's time to start the second part of our Lapland adventure. It was time to meet reindeers! Rudolph, we're coming right up!

No, there was no Rudolph. No red nose around (apart from ours...). Or maybe he was too shy to come out and see us. One way or the other, we got to see his reindeer brothers and sisters. I must say I have a great respect for those animals. They were way bigger than me (or so I remember, though when I look at the pictures, it doesn't look so) and had antlers, so I was a little bit scared of them. But I managed to overcome my fear and pat one of the animals. Antlers-free, though ;) That was the most I felt confident doing. Then we were invited into a cosy and warm room for a snack and something to drink (warm, of course). Although the thermometer at the entrance to Santa's village showed just like -5 C degrees, I still remember it was colder than that ;) Though warm in our hearts and souls ;P

All happy and tired at the same time, obviously, we got back to the train station to wait for our train back south. Another night on a train.With all the other adventures ahead of us.

Ale na dworze zimno. Wiatr dosłownie gwiżdże. I to głośno. Dobrze jest mieć w domu kominek. Zima w najgorszej swojej postaci. Ok, mogłoby być gorzej. Zimno, wietrznie i mokro! Nie ma nic gorszego niż wejść w kałużę wielką jak staw albo jezioro, której oczywiście nie było widać pod zwałami śniegu, kiedy zamarza się z zimna. Takiej zimy nienawidzę. I taką zimę najczęściej mamy. 

Tak bardzo chciałabym powrócić do magicznych, śnieżnych zimowych krain Finlandii! Pełno śniegu, który przykrywa ziemię jak ciepły kocyk. Śnieg, który tak bardzo lubię. Uwielbiam bitwę na śnieżki albo jazdę na sankach albo lepienie bałwana. Nienawidzę tego, co w tej chwili mamy za oknami.

Tak, zaczynam marudzić,kiedy mi zimno. Albo kiedy wiem, że łatwo mogę zmarznąć, choćbym nie wiem, co robiła, by tak się nie stało. 

To było 7 lat temu (och, wow, czas ucieka!), prawie co do dnia (no dobra, tu trochę mijam się z prawdą), kiedy odwiedziliśmy najbardziej magiczne, wyśnione, spełniające-wszystkie-marzenia-z-dzieciństwa miejsce na ziemi! Wioskę Świętego Mikołaja!

Dlaczego piszę o tym pod koniec stycznia, a nie zaraz przed lub podczas Świąt Bożego Narodzenia? Odpowiedź jest prosta - bo sami odwiedziliśmy to miejsce już po okresie świątecznym. Był już luty. Było zimno, śnieżnie i pięknie.  

To była szalona wyprawa. Chcieliśmy odwiedzić Laponię, a jednocześnie oszczędzić trochę kasy. Więc pojechaliśmy nocnym pociągiem z Lappeenranty do Rovaniemi (no dobra, raz lub dwa musieliśmy się przesiadać, ale na początku podróży), spędziliśmy cały dzień na dworze - w wiosce, a później odwiedzając farmę reniferów, a na koniec kolejnym nocnym pociągiem wróciliśmy z powrotem. Dwie noce z rzędu w pociągu. I nie w wagonach sypialnych, oczywiście, że nie. Witaj przygodo! No i kwestie finansowe. Ale to inna historia ;)  Nawet jeśli to były dwie najgorsze, najbardziej niewygodne noce w moim życiu, było to spełnienie marzeń! (Nie jazdy pociągami, tylko wizyta na północy). 

Kiedy dotarliśmy do Rovaniemi, byliśmy śpiący, zmęczeni i... głodni, oczywiście. Mieliśmy chwilę czasu do pierwszego autobusu dojeżdżającego do wioski Mikołaja, więc skorzystaliśmy z okazji na szybkie śniadanko. Wsiedliśmy do autobusu, a potem... wysiedliśmy z niego, by wkroczyć do magicznej krainy, którą pokocha każde dziecko! Wioski Świętego Mikołaja!
Miejsce wydawało się być opuszczone. Ciche, wciąż ciemne (oprócz świateł, oczywiście). Czuliśmy się, jakbyśmy byli tam sami. Żadnych tłumów! I tego właśnie chciałam. Nie lubię zatłoczonych miejsc, ale czasem nie ma innego wyjścia. W każdym razie... Znalezienie *właściwego* domu w wiosce nie stanowiło problemu - wystarczy iść w kierunku mikołajowej wieży. Tam właśnie jest. I widać ją z daleka. No i dodatkowo wszystkie budynki i tak są podpisane ;) Weszliśmy do budynku i poruszaliśmy się bardzo powoli. Czytaliśmy niektóre listy przysłane do Mikołaja od czasów... no, od bardzo dawna. Jeśli jest kolejka, ludzie przynajmniej mają co robić w trakcie czekania. Poza tym, można się dowiedzieć, jak bardzo pozmieniały się marzenia dzieci przez tyle lat. I w końcu weszliśmy do *tego* pokoju. I *on* również do niego wszedł. Przez chwilę pogadaliśmy, nawet znał kilka słów po polsku (tak, wiem, typowo pod turystów, ale było nam miło). A potem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Sporo za tę przyjemność zapłaciliśmy, ale warto było! Teraz nikt mi nie powie, że Święty Mikołaj nie istnieje! Widziałam go, chodź, zobacz, jest tutaj, tuż obok mnie. I nie w centrum handlowym, ale w swoim domu, na dalekiej północy, w Laponii, na kole podbiegunowym.

Weszliśmy też do kilku znajdujących się w wiosce sklepików bożonarodzeniowo-zimowych i na pocztę. Można wysłać stamtąd kartę ze stempelkiem "koło podbiegunowe". I można również o dowolnej porze roku wysłać kartkę, która zostanie doręczona na najbliższe Boże Narodzenie. Fajnie, nie?

Kiedy udało nam się uspokoić podekscytowane dziecko w środku, krzyczące z radości swoim wysokim, piskliwym głosikiem (no dobra, mi się udało), stwierdziliśmy, że czas na drugą część naszej lapońskiej przygody. Czas na spotkanie z reniferami! Rudolfie, nadchodzimy!
Nie, nie było Rudolfa. Żadnego czerwonego nosa w okolicy (no, poza naszymi...). A może był zbyt nieśmiały, by wyjść się z nami zobaczyć. Tak czy siak, udało nam się poznać jego braci i siostry. Muszę się przyznać, że darzę te zwierzaki ogromnym szacunkiem. Były zdecydowanie większe ode mnie (albo tak je zapamiętałam, bo kiedy patrzę na zdjęcia, to na takowe nie wyglądają), no i miały poroże, więc troszkę się ich bałam. Ale udało mi się przezwyciężyć strach i jednego renifera pogłaskać. Takowego bez poroża ;) Na tyle mogłam sobie pozwolić. Potem zostaliśmy zaproszeni do przytulnego i ciepłego pomieszczenia, gdzie zostaliśmy poczęstowani czymś do jedzenia i picia (ciepłym, oczywiście). Chociaż termometr przy wejściu do mikołajowej wioski wskazywał tylko koło -5 stopni Celsjusza, wciąż pamiętam, że było zdecydowanie zimniej ;) Choć ciepło na sercach i duszach ;P

Cali szczęśliwi i zmęczeni jednocześnie, oczywiście, wróciliśmy na stację, by zaczekać na nasz pociąg na południe. Kolejna noc w pociągu. Z kolejnymi przygodami już na nas czekającymi. 


Oh, we got stickers! ;) / O tak, dostaliśmy naklejki! ;)
Me being brave enough to pat a reindeer (yeah, a small one, but shush about that) / Odważna Asia głaszcze renifera (tja, małego, ale cichosza)
  Magical wintery views (see? That's the kind of winter I love!) / Magiczne zimowe widoki (widzicie? Taką właśnie zimę kocham!)
 That's the picture of our picture with Santa / Zdjęcie naszego zdjęcia z Mikołajem ;)
 And that's what Santa's apparently doing in the summer time. Will have to verify that for myself one day / A tak Mikołaj podobno spędza swój czas latem. Będę musiała to kiedyś sama zweryfikować ;)

Tuesday, 28 January 2014

Animal magnetism

Since I have already mentioned one animal species that we've come across in Turkey, it's time to mention some more. Just a few, though.

1. Cats. Lots of them! And they seemed to be very much loved there. It's not like I don't like cats, we have one at home, but I was truly amazed at the level of affection shown to cats in Turkey. Or was it area specific? Well, I shouldn't generalise, probably, as I hve seen just a tiny little bit of the country. So, in Evrenseki cats were loved. A lot. Tip box for cats? Have seen one just once - in Evrenseki ;)

2. Hens. Who would expect that we'll cross our paths with hens there, right? I didn't see that coming. Not in that way, at least.  Until one day... We were lying by the pool (we meaning me and Paulinka in her stroller, as guys were in the pool), when suddenly my eyes catch rapid movement to my left. Like people jumping up and moving quickly away from their place of "pool residence". I look to the left and... see nothing special. Apart from people staring to one spot with their mouth wide open and a kind of fear/astonishment/shock in their eyes. And then I see what's going on. Hens (three? Four was it? Can't remember exactly), pretty big ones, came by the pool. And were getting close to people and their possessings, probably looking for something to eat. At least it looked so when Krzysiek grabbed a plate on which we had a piece of cake and started moving with it, followed by all the hens. Hilarious! Honestly, we couldn't stop laughing when he suddenly felt trapped and surrounded by hens. Oh, his animal magnetism ;) Attracts females of all sorts ;)

3. Birdies. Swimming in the pools or drinking water from them. After all, they were also hot.

4. One tiny lizard in our room one morning. With transparent skin. We could see all its guts.

Ok, we also met some other animals, but let me safe that for some other time. As that was... well... a bit different in its nature.

Skoro już wspomniałam o jednym gatunku zwierząt, z którym się spotkaliśmy w Turcji, czas na wspomnienie pozostałych. Ale tylko kilku. 

1. Koty. Dużo kotów! I wyglądały na bardzo kochane. To nie tak, że nie lubię kotów, w końcu mamy jednego w domu, ale zdziwił mnie poziom miłości i oddania okazywany kotom w Turcji. A może to tylko w tym regionie, w tym miejscu? Cóż, chyba nie powinnam generalizować, w końcu widziałam tylko maluteńki kawałeczek kraju. Tak więc, w Evrenseki koty były kochane. Bardzo. Pudełko na napiwki dla kotów? Tylko raz takowe widziałam - w Evrenseki ;)

2. Kury. Kto by się spodziewał, że napotkamy na swej drodze kury, prawda? Ja się tego nie spodziewałam. Przynajmniej nie w ten sposób. Aż pewnego dnia... Leżałyśmy nad basenem (my, czyli ja i Paulinka w wózku, bo chłopacy byli w basenie), kiedy nagle wzrok mój przykuwa nagły ruch gdzieś po lewej stronie. Coś jakby ludzie podskakujący i pośpiesznie oddalający się od swoich przybasenowych miejscówek. Spoglądam w lewo i... nie widzę niczego szczególnego. No może poza ludźmi gapiącymi się w jedno miejsce z szeroko rozdziawionymi buziami i z czymś a'la strach/zdziwienie/szok w oczach. I wtedy dostrzegam, o co chodzi. Kury (trzy? a może cztery? nie pamiętam dokładnie), całkiem sporych rozmiarów, przydreptały nad basen. Podchodziły bardzo blisko do ludzi i ich rzeczy, prawdopodobnie w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Przynajmniej tak to wyglądało, kiedy Krzysiek złapał talerzyk z jakimś kawałkiem ciastka i zaczął się z nim poruszać. A Łańcuszek kurek za nim. Przezabawne! Serio, nie mogliśmy się przestać śmiać, gdy nagle Krzyś poczuł się jak w pułapce bez wyjścia, z kurami dookoła niego. Ach, ten jego zwierzęcy magnetyzm ;) Przyciąga żeńskie osobniki wszelkiej maści ;)

3. Ptaszątka. Kąpiące się w basenie lub pijące z nich wodę. W końcu im też było gorąco.

4. Jedna malutka jaszczureczka w naszym pokoju. Z przeźroczystą skórą. Mogliśmy oglądać jej wnętrzności. 

No dobra, widzieliśmy też inne zwierzątka, ale zostawię tę historię na inny raz. Bo to było... cóż... troszkę coś innego w swej naturze.
This cat waas watching the turtles from the bridge. Or maybe it was watching the fish surrounding the turtles? ;) / Ten kotek oglądał żółwie z mostu. A może oglądał rybki otaczające żółwie? ;)

Saturday, 25 January 2014

Caretta Caretta

Today Artur asked me three or four times when we are going to visit Turkey in the winter time. Cause he misses Turkey so much. I asked him whether he wants to go skiing in Turkey (yes, believe it or not, it is possible and becoming more and more popular. Not my first association with Turkey, though). No, he replied, I want to see what it looks like in winter. Cause I already know what it looks like in autumn.

So I will continue the subject of (autumn) Turkey, although we're approaching the end of it, I promise. Slowly ;)

Every morning, when we were going for a walk (me and Paulinka mainly. Arturek joined us once or twice, Krzysiek went on his own once and joined us together with Artur as well), we were heading to one place where Paulinka would usually fall asleep. A bridge. Over a river. Where a river is a big word, big big word, huge one really. Green, looked filthy. Not nice. But there were fish in it, so it couldn't have been as dirty as it seemed to be. At least not in this end part of it. And there was something more there as well.

For the first time ever I had a chance to observe turtles in their natural environment. The logerhead sea turtles or caretta caretta, as they're called. Every day between 7-8 a.m. they were swimming near the bridge, surrounded by fish. Usually there was one or two of them, but we got a chance to spot three at once as well.

Maybe it's not something super hurray to see for many, but it was great for us. And there are usually many people there in the morning. You wouldn't believe how many people wake up early when they're on holidays. And many of them jog in the park-y thingy along the beach as well. It's not that hot yet, but it's already warm (well, there were a few mornings when I felt quite chilly and wanted to put on a light cardigan) and sunny.

So, if you ever happen to be anywhere near there, try to wake up earlier one morning and see the turtles for yourself. It might not seem so, but it's nice :)

Dzisiaj Arturek spytał mnie trzy lub cztery razy, kiedy pojedziemy do Turcji zimą. Bo on tak tęskni za Turcją. Spytałam, czy chce jechać do Turcji na narty (tak, wierzcie lub nie, ale jest taka opcja i to coraz bardziej popularna. Chociaż to nie jest moje pierwsze skojarzenie, jeśli o Turcję chodzi). Nie, odpowiedział, chcę zobaczyć jak wygląda zimą. Bo już wiem, jak wygląda jesienią. 

Tak więc będę kontynuowała temat (jesiennej) Turcji, chociaż już idziemy ku końcowi, obiecuję. Powolutku ;)

Każdego ranka, kiedy chodziłyśmy na spacer (głównie ja i Paulinka. Arturek dołączył do nas raz czy dwa, Krzysiu raz poszedł sam, no i szedł razem z nami i Arturem), zmierzałyśmy do pewnego punktu, w którym Paulinka zwykle zasypiała. Do mostu. Nad rzeczką. Gdzie rzeczka jest dużym słowem, bardzo dużym, wręcz ogromnym. Zielona, wyglądała paskudnie. Niezbyt piękna. Ale pływały w niej ryby, więc nie mogła być aż tak brudna, na jaką wyglądała. Przynajmniej nie w tej końcowej części. No i było w niej coś jeszcze.

Po raz pierwszy w życiu miałam okazję oglądać żółwie w ich naturalnym środowisku. Żółwie Karetta. Codziennie mniej więcej między 7-8 rano pływały sobie w okolicy mostku, otoczone rybami. Zwykle były jeden lub dwa, ale raz udało nam się zaobserwować trzy naraz.

Może nie jest to coś super ekstra cudownego do oglądania dla wielu osób, ale dla nas było super. I zwykle rano jest tam sporo ludzi. Nie uwierzylibyście ile osób zrywa się wcześnie rano na urlopach. Dużo osób uprawiało rano jogging w pseudo-parkowych alejkach biegnących wzdłuż plaży. Nie jest jeszcze wtedy tak gorąco, ale już jest ciepło (chciaż zdarzały się poranki, kiedy było na tyle rześko, że chciałam zakładać jakiś lekki sweterek) i słonecznie.

Więc jeśli akurat zdarzy się, że będziecie w tej okolicy, spróbujcie któregoś ranka wstać troszkę wcześniej i zobaczyć żółwie na własne oczy. Może na to nie wygląda, ale naprawdę jest fajnie :)

 A turtle as seen from the bridge / Żółw widziany z mostku
 The view up the river / Widok w górę rzeki
 The bridge / Mostek
 The turtle and the fish / Żółw i ryby

Friday, 24 January 2014

Warm Turkish sea

I have already mentioned that Arturek was having a blast playing in the swimming pools. And he didn't even want to hear about going to the beach. Until... :>

I so wanted him to swim in the warm Turkish sea. It's awfully salty, true, but so warm and pleasant that you can't not get into it. But since Artur was having so much fun in the pools, he didn't want to hear about trying anything else. No, no, no. Simply no.

One afternoon we went for a walk. Along the beach, but not stepping on the sand (we chose a place in Turkey where there was sandy beach, not rocky, so that Artur could play with the sand as well...). We went to a playground and on our way back I tricked him into "stepping on sand". I told him that I wanted to check whether there are waves and whether the water is as warm as in the pools. He agreed. So I took off my sandals and got into water. After a while I managed to convince him to do the same. So, in all clothes on, he first went into the water ankle-high, then knee-high, then the waves came and got him all wet ;) so he took off his clothes, and not having swimming shorts on, he went into water just in his boxer shorts (yellow, so perfectly visible from a distance ;)). And he liked it soooo much, which made me all happy as well! And since I wanted to take a lot of pictures of him enjoying his first time in Turkish sea, I got all wet as well...with all clothes on, bu that probably didn't have to be added, right? ;)

The next day we got back with a swim ring, which made it even more fun to swim with the tides. And that fun was all we were asking for!

Jak już wspominałam, Arturek świetnie się bawił w basenach. I nie chciał nawet słyszeć o pójściu na plażę. Aż do momentu, gdy... :>

Tak bardzo chciałam, żeby popływał w ciepłym tureckim morzu. Jest paskudnie słone, to prawda, ale tak ciepłe i przyjemne, że nie można do niego nie wejść. Ale skoro Arturek tak dobrze bawił się w basenach, nie chciał nawet słuchać o możliwości wypróbowania czegoś innego. Nie, nie, nie. Po prostu nie. 

Pewnego popołudnia poszliśmy na spacer. Wzdłuż plaży, ale nie wchodząc na piasek (specjalnie wybraliśmy miejsce w Turcji, gdzie plaża jest piaszczysta, a nie kamienista, żeby Arturek mógł się na niej bawić, tzn. w piachu...). Poszliśmy na plac zabaw, a w drodze powrotnej podstępem namówiłam Arturka, żeby "wszedł na piach". Powiedziałam mu, że chcę sprawdzić, czy są fale i czy woda jest tak ciepła jak w basenach. Zgodził się. Więc zdjęłam sandały i weszłam do wody. Po chwili udało mi się go przekonać, by zrobił to samo. Więc, w pełnym odzieniu, szedł do wody. Po kostki. Potem po kolana. Potem nadeszły fale i całego go zmoczyły ;) Więc zdjął ubranka i, nie mając kąpielówek, wszedł do wody w samych bokserkach (żółtych, więc był doskonale widoczny z odległości ;)). I tak bardzoooo mu się spodobało, co mnie również uszczęśliwiło! I, jako że chciałam mu porobić sporo zdjęć jak korzysta z uroków tureckiego morza, też zostałam cała zmoczona... w ciuchach, ale tego zapewne nie musiałam dodawać, prawda? ;)

Następnego dnia wróciliśmy na plażę z kołem do pływania, co tylko urozmaiciło zabawę na falach. A właśnie o dobrą zabawę nam chodziło!
 
At first he was really cautious and didn't want to get wet. With time he seemed to care less and less and, finally, he didn't care at all. Wet clothes just seemed to slow him down ;) / Na początku był bardzo ostrożny i nie chciał się zamoczyć. Z czasem zdawał się coraz mniej tym przejmować, aż w końcu przestał całkowicie. Mokre ubrania po prostu zaczęły go spowalniać ;)
 That's how he got all wet (being almost all wet a minute earlier) / W taki sposób całkiem się zmoczył (minutę wcześniej był prawie cały mokry)
 A happy-happy child in his yellow boxer shorts / Przeszczęśliwe dziecko w swoich żółtych bokserkach