Monday, 3 November 2014

Pisa - on the way to...

When I found out that Ryanair launched a new connection between Gdansk and Pisa, I immediately bought the tickets with a view of prolongingsummer experience till mid-October. As I was planning a bit of mountain hiking (goal achieved) that was said to be a bit risky (totally agree, definitely not the kind of path that leads to Morskie Oko), we decided to leave Paulinka at home with my parents.

When mid-October came, the three of us packed our bags, said goodbye to our little girl and off we were to the airport. We landed in Pisa around midnight and what struck me the most was... the warmth of Italian air in the middle of the night in October (it's already cold in Poland, around 10 C. degrees during the day. And even though I knew perfectly well that Italian climate is much warmer, well... it was a bit shocking. Yet very pleasant). We all loved it so much! The airport in Pisa is almost in the centre of the town (seriously. It's the closest to all the touristy spots that I've ever seen. Billund is close to Legoland, but this one felt even closer. And different as well, cause you're surrounded by buildings all the way). So we decided to take a walk to our hotel (what was it? 15-20 minutes?). But when we finally got to our room, we were all so exhausted, that we hit our pillows almost immediately.

I am rather the morning person, the first one to get up, waking up the others with the words "Wake up, guys! We have to hurry up if we want to see everything" (a pain in the ass, especially during holidays, I know. But... For one, my family husband is already used to it, hence he not always reacts. For two, I don't wake them up at 7 am. I'm not that cruel... But at 7:01.... No, I'm joking ;) Oh, and for three, in my defense, sometimes, when the circumstances call for it, I can also let it go and slow down). Since we all went to sleep that late, we all decided that we'd have a slow morning the next day. We were not in a hurry, most of the tourist attractions in Pisa are packed in one square, so that was a chilled out morning.

When we finally left our hotel, we headed straight to the Arno River. We knew it would take us closer to the tourist spots and we wanted to see the river as well. We passed by a park that we returned to in the afternoon for a bit of relaxation (for all of us. We sat on a bench and Artur was playing on a playground). And the park was situated right next to... well, maybe not city walls, but surely something like that (you can see it in one of the pictures below).

But let's get back to the earlier hours. Walking along the river, we got to Piazza Garibaldi. From there, every now and then there were signs showing the way to Piazza dei Miracoli. We continued along Borgo Stretto, until the columnades on the left finished. But before we got there, we saw a church squished in between two other buildings in this narrow street. Didn't look all that spectacular on the outside, but since it was open, we decided to give it a go and went inside. It was amazing! Beautiful in its austere simplicity. You could tell it was old. Or maybe it was just my impression. It was so much different from all the churches I had seen to that point (spoiler: more of "different" kind of churches to come in my Italian story). And I have seen quite a number of churches already.

Having admired the church enough, we continued up till the end of the columnades and turned left. That street took us to Piazza dei Cavalieri. That place was crowded, yet not that small. Many people just passing by, in a rush, not admiring the beauty of the building around them (I reckon they've already seen them so many times...). Cause you can't simply pass by that university building! I simply don't believe it. You can't just simply walk by without noticing the contrast between that richly ornamented univeristy building and the simple ones around it. Well, I couldn't. I loved it all so much. And I knew that it was just the beginning of what we were about to experience. Though I was trying not to raise my hopes and expectation all too high in order not to get disappointed (just in case).

I'm not going to write today about Piazza dei Miracoli. If you were waiting for it, come again next time. But there's still something that I want to share with you.

My son is not the one to eagerly eat all the food so much loved by kids, like hamburgers, hot dogs, pizza. He's fine with French fries and chicken nuggets, but that's it. Sometimes it is irritating, when you're out and have craving for trashy food (we all have it, don't we?), but nooo, cause he won't eat it. On the whole, it's perfect. But with those few exceptions. Since we were in Italy, the land of pizza (among other delicious dishes that we also tried!), I couldn't imagine a situation in which my son wouldn't have tried pizza. I managed to convince him (trick him?) to try margherita and he liked it (though if he has choice, he still chosses potatoes/pasta with meat for dinner). And I consider it my (and his, of course) huge accomplishment, huge success. It's not like I'm making him eat pizza every day, but it's good to know that I have options.

And it was in Pisa where I ate the most delicious gelato during this trip. A tiny place on the street where our hotel was situated. Not a touristy area. And delicious, I mean I'm salivating when I'm thinking of it, pumpkin seeds gelato! Yum!



Kiedy się dowiedziałam, że Ryanair uruchamia połączenie między Gdańskiem a Pizą, od razu kupiłam bilety z zamysłem, że przedłużymy sobie lato do połowy października. Jako że planowałam łażenie po górach (udało się), czasem po mniej lub bardziej bezpiecznych trasach (i z tą oceną zdecydowanie się zgadzam. Daleko tym trasom do ścieżki do Morskiego Oka), postanowiliśmy zostawić Paulinkę w domu z moimi rodzicami. 

Kiedy w końcu nadeszła połowa października, nasza trójka spakowała swoje plecaki, pożegnała się z z naszą małą dziewczynką i ruszyła w stronę lotniska. W Pizie wylądowaliśmy koło północy i co mnie wtedy uderzyło to... ciepło włoskiego powietrza w środku nocy w połowie października (w Polsce już jest zimno, koło 10 stopni w ciągu dnia. I choć wiem o tym doskonale, że włoski klimat jest dużo cieplejszy od polskiego, to mimo wszystko... było to lekkim szokiem. Ale zdecydowanie miłym). Wszystkim nam się to bardzo podobało. Lotnisko w Pizie znajduje się prawie w centrum miasta (serio. Jest to lotnisko położone najbliżej atrakcji turystycznych ze wszystkich, na jakich byłam. Billund jest blisko Legolandu, ale to się zdawało jeszcze bliżej. No i odczucie jest też trochę inne, bo droga w Pizie położona jest wśród domów, a w Billund wokół są pola i łąki). Tak więc postanowiliśmy, mimo późnej pory, udać się do hotelu spacerem (co zajęło nam jakieś 15-20 minut? Coś koło tego). Ale kiedy w końcu dotarliśmy do naszego pokoju, wszyscy byliśmy tak wykończeni tym długim dniem, że praktycznie od razu zasnęliśmy. 

Jestem raczej porannym ptaszkiem, pierwszą osobą na nogach, tą, co budzi resztę towarzystwa słowami "Wstawajcie! Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy wszystko zobaczyć!" (wrzód na tyłku, szczególnie na urlopie, wiem. Ale... Po pierwsze, moja rodzinka mój mąż już się do tego przyzwyczaił i nie zawsze reaguje. Po drugie, nie budzę ich o 7 rano. Nie jestem aż tak brutalna... Co innego 7:01... Nie, nie, żartuję ;) No, a po trzecie, w mojej obronie, czasami, gdy okoliczności tego wymagają, potrafię też odpuścić i zwolnić). Jako że tak późno położyliśmy się spać, zgodnie zdecydowaliśmy, że następny dzień rozpoczniemy bardzo spokojnie. Nigdzie nam się przecież nie spieszyło, a większość atrakcji turystycznych w Pizie serwowana jest kompaktowo na jednym placu, więc zdecydowanie mogliśmy sobie na to pozwolić. 

Kiedy w końcu udało nam się wyjść z hotelu, od razu poszliśmy nad Rzekę Arno. Wiedzieliśmy, że to dobry kierunek, jeśli chodzi o dotarcie do atrakcji turystycznych, ale poza tym chcieliśmy też zobaczyć rzekę. Po drodze minęliśmy park, do którego wróciliśmy w godzinach popołudniowych na mały relaksik (relaksik dla nas wszystkich. My usiedliśmy spokojnie na ławeczce, a Arturek bawił się na placu zabaw). A sam park był położony obok.... cóż, może nie murów miasta, ale na pewno czegoś w ten deseń (widać to na zdjęciach poniżej). 

Ale wróćmy do wcześniejszych godzin. Idąc wzdłuż rzeki, doszliśmy do Piazza Garibaldi. Od tamtego miejsca, co jakiś czas, na ścianach budynków widoczne były drogowskazy wskazujące drogę do Piazza dei Miracoli. Poszliśmy więc dalej Borgo Stretto aż do momentu, gdy nie skończyły się kolumnady po naszej lewej stronie. Ale zanim dotarliśmy do tamtego miejsca, minęliśmy kościół wciśnięty pomiędzy budynki na tej wąskiej uliczce. Z zewnątrz nie wyglądał zbyt okazale, ale skorzystaliśmy z tego, że był otwarty i zajrzeliśmy do środka. Był cudowny! Piękny w swej prostocie. Dało się wyczuć, że jest stary. A przynajmniej mi się tak wydawało. Był tak inny od wszystkich kościołów, które do tej pory widziałam (spoiler: będzie więcej takich "innych" kościołów w mojej włoskiej opowieści). A widziałam już w swoim życiu trochę różnych kościołów.

Nacieszywszy oczy widokami, kontynuowaliśmy spacer aż do końca kolumnad i skręciliśmy w lewo. Kolejną niezbyt szeroką uliczką dotarliśmy do Piazza dei Cavalieri. Miejsce było zatłoczone, choć wcale nie takie małe. Wiele osób tylko przechodziło, w pośpiechu, bez spojrzenia na piękno otaczających ich budynków (coś mi się wydaje, że już je wielokrotnie widzieli...). Bo po prostu nie da się ot tak przejść obok tego uniwersytetu! Po prostu w to nie wierzę. Nie da się po prostu przejść nie zauważając kontrastu pomiędzy tym bogato zdobionym budynkiem a pozostałymi, tak prostymi. Cóż, przynajmniej ja nie mogłam. Bardzo mi się to podobało. I wiedziałam, że to dopiero przedsmak tego, co nas czeka. Chociaż starałam się nie wzbudzać w sobie nadmiernych nadziei i nie oczekiwać za wiele, żeby nie przeżyć brutalnego rozczarowania (tak na wszelki wypadek). 

Nie będę pisać o Piazza dei Miracoli. Nie dziś. Jeśli czekaliście na relację właśnie z tego miejsca, będziecie musieli zajrzeć tu następnym razem. Ale jest jeszcze coś, czym chciałabym się z Wami podzielić. 

Mój synek nie należy do dzieci, które chętnie zajadają się tak uwielbianymi przez dzieci smakołykami, jak hamburgery, hot dogi, pizza. Frytki zje i nuggetsy z kurczaka też, ale to by było na tyle. Czasem bywa to frustrujące. Kiedy jesteśmy gdzieś na mieście i mamy ochotę na śmieciowe jedzenie (wszyscy czasem mamy, prawda?), ale nieeee, bo on nie zje. Na codzień, nie narzekam, bo super, że nie chce. No ale z tymi właśnie wyjątkami. Będąc we Włoszech, ojczyźnie pizzy (i kilku innych pysznych potraw, których udało nam się spróbować), nie wyobrażałam sobie, żeby mój synek miał nie spróbować pizzy. Udało mi się go namówić (wmanewrować?) w spróbowanie margherity i nawet mu smakowała (choć mając wybór, i tak wziąłby makaron/ziemniaki z mięskiem). I uważam to za mój (i jego też, oczywiście) ogromne osiągnięcie, ogromny sukces. Oczywiście, nie będzie on jadał pizzy codziennie, ale dobrze jest wiedzieć, że istnieje jakaś alternatywa. 

No i to właśnie w Pizie jadłam najpyszniejsze gelato podczas całej wycieczki. W małej gelaterii na tej samej uliczce, przy której był nasz hotel. Nie był to rejon turystyczny. I przepyszne, to znaczy ślinię się na samą myśl o nich, gelato o smaku pestek z dyni! Mniam!


 Is that pizza smiling at you, too? / Czy do Was też się ta pizza uśmiecha?

No comments:

Post a Comment