First, we got to the mosque. I couldn't get anywhere close to it, since my shorts were too short (we were not planning on visiting places of worship, so I didn't even take any appropriate clothing with me from Poland), but since Paulinka was so not interested in seeing it anyway, the two of us were just running around. They guys went to see it, though. Since an incident with a couple kissing inside (tourists, of course) the mosque in Sharm, it is closed to visitors (non-Muslim) anyway, but they could get a peek inside through the open door.
Then we went to a Christian church. My shorts, again, were too short, obviously. Just this time I received a... golden gown to cover myself up. And I could enter the church as well. On the outside, the building is rather simple. You definitely can't imagine what it's hiding inside, though the stained glass windows might give you a bit of a clue.
The inside is... bursting with colours. That's my first association. It's a tiny church, the size of a chapel. But it's so richly ornamented. Painted. The walls, the ceiling. There's not a single space that hasn't been covered with some colourful painting. I didn't even know in which direction to look, what to focus on, cause there was so much! That was such a small space, yet the ornaments inside could be enough for a few places. At the same time, it kind of fell right. I can't say I felt overwhelmed with all the paintings, colours, golds and all (which does happen sometimes when I enter some baroque or rococo churches).
Well, you can judge it yourselves ;)
*
Gdy wysiedliśmy z łódki (co wcale nie było takie proste, bo znów musiałam przejść po czymś na kształt totalnie niestabilnego mostu bez barierek czy czegoś podobnego, tylko tym razem jeszcze z dzieckiem na rękach), zostaliśmy zabrani, by zobaczyć dwa miejsca kultu.
Najpierw dotarliśmy do meczetu. Nie mogłam się do niego zbliżyć, bo moje krótkie spodenki były zbyt krótkie (nie planowaliśmy odwiedzać miejsc kultu, więc nawet nie zabrałam ze sobą z Polski niczego odpowiedniego), ale jako że Paulinka też nie wykazywała się wielką chęcią zwiedzania, we dwie biegałyśmy sobie niedaleko autokaru. Chłopacy jednak poszli go zobaczyć. Od czasu, gdy w meczecie w Sharmie "przyłapano" pewną całującą się parę turystów, meczet jest zamknięty dla zwiedzających (innowierców), ale pozwolono im zajrzeć do środka przez otwarte drzwi.
Stamtąd udaliśmy się do chrześcijańskiego kościoła. Moje spodenki znów okazały się za krótkie, oczywiście, ale tym razem dostałam złotą szatę, w której pozwolono mi wejść do środka. Z zewnątrz budynek był raczej prosty. Zdecydowanie nie zdradza, co kryje w środku, choć witraże w oknach mogą co nieco zdradzać.
Wnętrze... kipi kolorami. To moje pierwsze skojarzenie. To malutki kościółek, rozmiarami przypominający bardziej kaplicę. Ale bardzo bogato zdobiony. Wymalowany. Ściany, sufit. Ciężko znaleźć choć kawałek powierzchni niepokrytej kolorową farbą. Nie mogłam się zdecydować, w którą stronę patrzeć, na czym się skupić, bo tyle tego było! Taka mała przestrzeń, a swoimi ozdobami mogłaby obdzielić kilka innych. A jednocześnie, wydawało się to wszystko takie... na miejscu. Ciężko powiedzieć, żebym czuła się przytłoczona ilością malunków, kolorów, złota i tych wszystkich zdobień (co zdarza mi się odczuwać w kościołach barokowych czy rokokowych).
Zresztą, sami możecie ocenić ;)
The mosque / Meczet
The church / Kościół
That's a painting on the ceiling, near the entrance / Malunek na suficie, niedaleko wejścia
No comments:
Post a Comment