Our transfer from Billund to London was the weirdest one of all. And turned out to be the most difficult and the most exhausting of all. And the funniest as well. How come? Well, keep on reading and I'll try to write it all.
On our last day in Billund, we left our luggage in the hotel and decided to go to Lalandia again. But not to the aquadome, no. We went to Monky Tonky Land mostly. We thought that once Artur got a bit of physical excersice during the day, he'd be calmer during the flight. It worked. I think.
Then we picked up our luggage and went straight to the airport. That was the first airport that we've been to with a baby when we had to leave our buggy with the luggage (at check in) and use the airport buggies. But these were for older kids, at least in our opinion, with no seatbelts, so it was hard to keep our baby sitting. And it was easy for her to slip out from the buggy, cause she was, and still is, quite small for her age. Anyway, we managed to cope with that. What's great about the airport, though, is a huge pool of Lego blocks that everyone could play with. There were so many serious men in suits playing with Lego Duplo. Quite a funny picture, really. And Arturek was happy to play, too, of course.
But before we got to the buggies, even, we had to get through the security check. And that was the part when we had a good laugh. Well, that's maybe not the best place to laugh, but what else could we do? You'll hopefully see, what I mean.
So, as I was saying, we got to security check. That was our third security check on this single trip and everywhere the procedure was pretty much the same (and the stuff that we had in our hand luggage was also pretty much the same). We opened the camera backpack, took out the thermos with hot water (to prepare formula) and the portable DVD player, that we always have with us when we travel with Artur. Especially useful in the car (on long journeys, of course) and on the planes. We pass by the metal detector and we wait for our stuff. And then we're asked for that strange looking thing. What strange looking thing, we're wondering. The jar with Paulinka's dinner. Ok, we take it out and hand it to the officer. He puts it in one of the machines and... it turns out the machine doesn't know what it is. Can't recognise it. Well, we're in Denmark and the jar was from Poland. So, I reckon, the machine can't understand Polish, that's fine. But any intelligent person could distinguish baby food from anything else (especially if it's an internationally known company and it was). Plus, the jar was not-yet-opened, which you could also tell. So we're explaining all that to the guy. It turned out, he was still in the process of learning (or so were our conclusions) as a female officer came back and started giving him instructions and backing us up (showing him also how to check whether a jar has been opened or not). But he did go through the rest of our belongings very thoroughly and did a strip searched Krzysiek (he couldn't touch me and Arturek, cleverly, moved aside - he was watching the planes through the window). Where's the fun in all that? We had formula in our backpack. In the form of white powder, in case you're unaware of that. No one even asked about it. It was in a plastic bag. And was also from Poland. And it was opened. But the jar with baby food, still closed, was truly suspicious...
Anyhow, we got to the plane, we got to London Stansted, we took off the plane and... we had to stop. Frankly speaking, right after we got to the building. There was a huge crowd of people waiting inside. From all the planes. Moving forward in a slow pace, practically standing, not moving. Thank goodness, we had a baby with us, so at some places, they let us through. But, because of the crowd, it wasn't possible to do all the way long. What happened? Border Force were experiencing technical problems. And they couldn't use their computer programmes to verify the passports. Or something like that. Anyhow, thanks to Paulinka, instead of waiting there for two or three hours, we got through in an hour or hour and a half. A lot, but still less than most.
We collected our luggage (from one place. Rarely does it happen that the luggage is already waiting for the passangers) and the buggy (from a completely different place) and got to the coach stands to catch a coach to London. We wanted to get to Liverpool Street. We thought that the Central Line stops there, so we'll easily get to Hanger Lane from there. Just perfect. Well, not. We never took one thing into account. Strikes. Yes. We got to London to find out that the public transport workers are on strike. And the metro lines were not working. What could we do? It was almost midnight already. Catching buses (we'd have had to change twice, which according to all online travel time calculators could take over two hours) was not an option. With two kids, one almost asleep, the other one also barely standing on his own. And we still had the luggage to take. Taking a cab was the only option in our situation. But catching a cab in London when public transport is not working is another huge challenge. Took us a bit of time, but we finally got to the hotel. It was already past 1 a.m. We were all exhausted and just dreaming of simply falling asleep. And so we did.
Przejazd z Billund do Londynu był najdziwniejszy ze wszystkich. I,
jak się okazało, również najtrudniejszy i najbardziej wyczerpujący. A
także najzabawniejszy. Jakim cudem? Cóż, czytajcie dalej, a ja spróbuję
to wszystko opisać.
Ostatniego dnia spędzanego w Billund zostawiliśmy bagaż w hotelu i znów poszliśmy do Lalandii. Ale nie do aquaparku,
o nie. Poszliśmy do Monky Tonky Land, głównie. Stwierdziliśmy, że jeśli
Arturek zmęczy się w ciągu dnia, to będzie spokojniejszy podczas lotu.
Podziałało. Tak myślę.
Później odebraliśmy nasz bagaż i udaliśmy się prosto na lotnisko. Było to pierwsze lotnisko, podczas naszych wyjazdów z małym dzieckiem, na którym musieliśmy nadać wózek (na check in) i korzystać z wózka lotniskowego. Ale te znowu były przeznaczone dla większych dzieci, przynajmniej naszym zdaniem, nie miały pasów, więc ciężko było utrzymać Paulinkę w pozycji siedzącej. No i łatwo było jej się wyślizgnąć, bo była, i zresztą wciąż jest, dość mała jak na swój wiek. W każdym razie, jakoś sobie poradziliśmy. Super rzeczą na lotnisku jest ogromny pojemnik z klockami lego, którymi każdy się może bawić.
Wielu poważnych panów w garniturach siedziało i bawiło się klockami
duplo. Śmieszny obrazek. No i Arturek, oczywiście, też bardzo się ucieszył z możliwości zabawy.
Ale zanim dotarliśmy do lotniskowych wózków, musieliśmy przejść
przez kontrolę bezpieczeństwa. I to właśnie tam się zaśmiewaliśmy. Cóż,
może to nie najlepsze miejsce na dobrą zabawę i śmiech, ale co innego
mogliśmy zrobić? Może uda mi się przekazać, co nas tak rozbawiło.
Jak już wspomniałam, dotarliśmy do kontroli bezpieczeństwa. To już
trzecia nasza kontrola podczas tego jednego wyjazdu i w każdym miejscu
procedura wyglądała mniej więcej jednakowo (i za każdym razem mieliśmy praktycznie te same rzeczy w bagażu podręcznym). Otworzyliśmy plecak z aparatem, wyjęliśmy termos z gorącą wodą (do przygotowania mleka) i przenośne DVD, które zawsze zabieramy ze sobą, gdy jedziemy z Arturkiem. Najbardziej przydaje się w samochodzie (podczas długich przejazdów) i w samolocie. Przechodzimy przez bramkę z wykrywaczem metalu i czekamy na nasze rzeczy. I wtedy poproszono nas o podanie tej dziwnie wyglądającej rzeczy. Jakiej dziwnie wyglądającej
rzeczy, myślę sobie. Słoiczek z obiadkiem Paulinki. Ok, wyciągamy go i
podajemy strażnikowi. Wkłada go do jednej ze swych maszyn i... okazuje
się, że maszyna go nie rozpoznaje. Cóż, jesteśmy w Danii, słoiczek jest z
Polski. Maszyna nie umie przeczytać polskiego, zrozumiałe. Ale każdy
inteligentny człowiek jest w stanie chyba odróżnić dziecięcy obiadek od
czegokolwiek innego zamkniętego w słoiku (szczególnie, jeśli producent
jest znany na całym świecie, a ten akurat był). Dodatkowo, słoiczek nie
był jeszcze otwierany, co również łatwo przecież stwierdzić. Więc tłumaczymy to wszystko strażnikowi. Okazało się, że prawdopodobnie wciąż się uczył zawodu (a przynajmniej taki wniosek wyciągnęliśmy), bo po chwili podeszła do niego pani
strażnik i zaczęła go instruować i wsparła nasze tłumaczenia (między
innymi pokazując mu, jak sprawdzić, czy słoik był już otwierany). Ale i
tak dokładnie przejrzał resztę naszych rzeczy i Krzyśka nie ominęła
rewizja osobista (mnie ten przemiły pan nie mógł dotknąć, a Arturek
sprytnie się ulotnił - stał z boku i przez szybę oglądał samoloty). Co w
tym wszystkim jest zabawnego? W plecaku mieliśmy mleko modyfikowane. W
postaci białego proszku, gdyby ktoś nie wiedział. Nikt nawet o to nie
spytał. A było w foliowym woreczku. I również przywiezione z Polski. A
było ono już otwarte. Ale słoiczek z dziecięcym obiadkiem, fabrycznie
zamknięty, jest rzeczywiście podejrzany...
W każdym razie, dotarliśmy do samolotu, dolecieliśmy na Stansted,
wysiedliśmy z samolotu i... musieliśmy się zatrzymać. Szczerze mówiąc,
praktycznie zaraz po wejściu do budynku. W środku był wielki tłum ludzi.
Ze wszystkich samolotów. Ledwo poruszający się do przodu, a w sumie to prawie stojący w miejscu. Dzięki Bogu, mieliśmy ze sobą Paulinkę, więc miejscami mogliśmy przejść bokiem do przodu. Ale z powodu tłumu, nie wszędzie było to możliwe. Co się stało? Straż
Graniczna miała problemy techniczne. I nie mogli używać komputerów do
sprawdzania paszportów. Czy coś takiego. W każdym razie, dzięki
Paulince, zamiast stać w kolejce przez dobre 2 lub 3 godziny, udało nam
się wszystko przejść w godzinę lub półtorej. Wciąż długo, ale i tak dużo
krócej niż reszta.
Odebraliśmy bagaż (w jednym miejscu. Rzadko się zdarza, żeby bagaż już czekał na pasażerów) i wózek (w zupełnie innym miejscu) i udaliśmy się na przystanki autokarów, żeby złapać ten do Londynu. Chcieliśmy dojechać na Liverpool Street. Stwierdziliśmy, że skoro Central Line tam staje, to z łatwością dojedziemy na Hanger Lane. Idealnie. Cóż, nie bardzo. Ani przez moment nie pomyśleliśmy o jednej rzeczy. O strajkach. Tak. Dotarliśmy do Londynu i dowiedzieliśmy się, że pracownicy transportu miejskiego strajkują. I metro nie jeździło. Co mogliśmy zrobić? Była już prawie północ. Łapanie autobusów (musielibyśmy się dwa razy przesiadać, co zgodnie z informacjami z internetowych wyszukiwaczy połączeń zajęłoby nam ponad dwie godziny) nie wchodziło w grę. Z dwójką dzieci, z których jedno prawie spało, a drugie też ledwo trzymało się już na nogach. No i do tego z bagażem. Jedyną opcją pozostawała taksówka. Ale łapanie taksówki w Londynie, gdy komunikacja miejska ledwo działa, wcale nie jest łatwym zadaniem. Trochę nam to zajęło, ale w końcu dotarliśmy do hotelu. Było już po pierwszej. Byliśmy wykończeni i marzyliśmy już tylko o położeniu się do łóżek. I tak też zrobiliśmy.
No comments:
Post a Comment